8 min czytania

Dlaczego Mike Tyson to zły wzorzec dla przedsiębiorcy?

Typowe dla mnie w tamtym czasie selfie w biurze o godz. 21.26. Tak, wtedy to był powód do dumy

Był grudzień 2014 r. To czas, w którym z biura wychodziłem o północy, a każdy dzień rozpoczynałem od dwóch puszek Red Bulla z pobliskiego sklepu spożywczego. Popijałem je dla pewności kawą, żeby utrzymać poziom kofeiny, ale już nie niszczyć szkliwa cukrem. Byłem przepełniony żalem i frustracją, bo pół roku wcześniej rozstałem się z Panią Agatą – moim pierwszym pracownikiem. Mówię „Panią”, bo Agata była ode mnie nieco starsza i kiedy ją zatrudniałem – nie wiedziałem, czy mam mówić jej per ty, czy per pani. Nie chciałem się zbytnio spoufalać, ale i z drugiej – budować dystansu. Z Agatą rozstałem się w pokojowym nastroju – powiedziałem jej, że w firmie skończyły się pieniądze, ale mam ich jeszcze na tyle, żeby w ciągu 2-3 miesięcy mogła znaleźć sobie coś innego. Pracę znalazła dość szybko, ale mnie dobre samopoczucie specjalnie nie rozpieszczało.

Zimą Koszalin jest przesiąknięty deszczem, chłodem zza okna i wszędobylską depresją. To nie góry ani centrum. Tutaj nie ma prawdziwych zim. Powietrze czyste, bo znad morza, ale wyjątkowo mokre i przeszywające.

W grudniu 2014 r. dużo treści konsumowałem na YouTube. 4 GB RAM mojego komputera wypełniały biblioteki zakładek Chrome’a o nazwach: motivation, unbroken, hero, vision, unstoppable. W ulubionych miałem wtedy kanał Mateusza M, który do dziś jest online. We wszystkich tych i podobnych materiałach wzorcem są sportowcy. I wśród nich szukałem inspiracji.

W głowę wgryzła mi się szczególnie historia Tysona. Tyson to postać, która wydawała się idealnie pasować do życiorysu przedsiębiorcy. Choć myślę, że w tamtym czasie nie myślałem o sobie nawet w kategoriach przedsiębiorcy.

Tyson przedstawiał historię od zera do króla świata. Od pucybuta do milionera. Odczuwałem więź emocjonalną z młodym Tysonem – im niżej zaczynasz, tym większa satysfakcja z docelowej pozycji.

Tyle tylko, że z biografii Tysona i zarchiwizowanych walk na YouTube, wyjmowałem tylko to, co chciałem i pomijałem niewygodne fakty.

W 2014 r. byłem pełnym frustracji chłopakiem, który po 2 latach od otwarcia działalności gospodarczej, eksploatował się do granic możliwości i uparcie dążył do swojego. Nie miałem wzorców biznesowych, wcześniej nie pracowałem też na etacie, a moja firma zaczęła się od legalnej kopii Windowsa i Photoshopa CS5. To wszystko. O biznesie nie miałem żadnego pocięcia, więc każde pytanie, jakie rodziło się po drodze, musiało w mojej głowie swoje odleżeć.

  • Jak powinna wyglądać stopka firmowa?
  • Czy powinienem mieć osobnego maila na faktury?
  • Jaka jest różnica między pocztą POP3 a IMAP?
  • Jak zamocować płytę biurka do stelaża?
  • Jak napisać wezwanie do zapłaty?
  • Czy warto zadzwonić do klienta i przypomnieć się z ofertą?

Szukałem wzorca, który pozwoliłby mi przezwyciężyć trudny czas i pomógł rozwiązać – trywialne z perspektywy czasu – problemy.

I ta historia boksera, który wypracował swoją pozycję w podpiwniczonej sali treningowej, w smrodzie potu, stęchlizny i posiniaczonego ciała, idealnie wpisywała się w mój nastrój.

Tyson był dzieckiem prostytutki, wychował się w biedzie, a zdobył w młodym wieku wszystko, co miał do zdobycia. Jeśli on mógł być mistrzem wagi ciężkiej, to ja też mogę wszystko. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czym naprawdę jest to „wszystko”. Sądziłem, że spełnieniem moich marzeń byłby zakup Bentleya, żeby udowodnić samemu sobie i osobom w moim otoczeniu, że byłem niedoceniany i przedwcześnie skreślony. Żeby znienacka zrobić coming out i pokazać „oto jestem”.

Tyson miał poobijane ciało, ja przekrwione oczu od monitora. Ale chciałem tego samego, co on.

Pamiętam, że te inspiracje wielkich sportowców kwitły we mnie do takiego stopnia, że wyzbyłem się wtedy absolutnie wszystkich przyjemności. Nie mogłem się przecież rozpraszać. Święta? Na wigilię wychodziłem z biura o 17, a pierwszego dnia świąt byłem w biurze już o 8.00 rano. Pierwsze 3-4 zimy po założeniu działalności schodziłem w najtańszych tenisówkach, które kupowałem w markecie w galerii handlowej. Miałem wtedy auto, które dostałem na 21. urodziny od rodziców – Skodę Fabię, więc to nie tak, że z butów wystawały mi palce – moi rodzice to wspaniali ludzie z dobrymi wzorcami. Mogliby mi te buty na zimę kupić, tak, jak robili to przez wszystkie lata, tyle że ja tych butów nie chciałem przyjmować.

Żeby nie odczuwać przyjemności. Żeby nie odczuwać innych bodźców.

Tak naprawdę, bałem się samego siebie, bo z chwilą rozstania się z Panią Agatą, firma stała się rentowna, ale nie wiedziałem, czy będę w stanie zmusić się do pracy, kiedy wbiję się w koszulę i wygodne jeansy.

Podśmiewałem się pod nosem z ludzi, którzy przesiadywali wtedy w kawiarniach. Nie rozumiałem ich motywacji. Przecież nie byli wtedy mistrzami świata, a mimo to osiadli już na laurach. Patrzyłem, jak zajmują się niepotrzebnymi rzeczami, z przekonaniem, że kawa nie przybliży ich do sukcesu. Czy oni już naprawdę osiągnęli wszystko, żeby móc pozwolić sobie na sernik z jabłecznikiem w południe? Do pracy! Wykręcać PKB!

Dziś te motywacje wydają się po latach abstrakcyjne, płytkie i żałosne, ale wtedy tak o nich nie myślałem.

Inspiracja pojedynczymi sportowcami, mistrzami, dawała mi przewagę w budowie odporności psychicznej na porażkę. Gdyby postawić statystycznego Kowalskiego przed takim faktem:

Dzisiaj jest 458 dzień, odkąd założyłeś firmę. Jutro będzie dzień 459., a Twój biznes nadal rentowny nie będzie – jaka jest Twoja motywacja, aby wstać z łóżka i znów zapierda**ć od 8.00 rano do 22.00 wieczorem?

Cóż, pewnie żadna.

Inna sprawa, że w 2014 r., poza jedną/dwoma osobami, nie miałem żadnych znajomych, więc też nie było żadnych „rozpraszaczy”. W końcu prawdziwy lider musi wyzbyć się wszystkiego, co sprawia mu przyjemność, aby nie wyprowadzić się z torów.

Dwa lata później, kiedy w końcu zdecydowałem, że takie życie nie daje ani szczęścia, ani satysfakcji, przyszedł czas na zmiany. Cóż, lepiej późno, niż wcale, ale nawet nie zakładałem wcześniej, że będę miał aż tak poważne trudności interpersonalne w kontakcie z nieznajomymi. Wejście do sklepu po zakup butów był wielkim problemem, a na myśl o mierzeniu butów robiłem się czerwony. Najzwyczajniej w świecie nie miałem butów, w których mógłbym bez wstydu do tego sklepu obuwniczego wejść.

Przełomem w moim życiu była druga połowa 2016 roku. Kupiłem sobie białą koszulę, rurkowate spodnie, szelki i zegarek na skórzanym pasku. Zapuściłem włosy, bo do tej pory miałem fryzurę „na tatara”. Wygolone boki, 3 mm w górnej części i długa „czeczeńska” broda z wyraźnymi brakami owłosienia na prawym profilu. Wtedy też umówiłem się na sesję fotograficzną i wystąpiłem publicznie na SparkCampie (wbrew dacie publikacji tego wideo, to grudzień 2016 r., a nie maj 2017 r.) i zrozumiałem, że miałem złe wzorce.

Te złe wzorce zagwarantowały mi przetrwanie w trudnych chwilach, ale wtedy też zacząłem budować zespół i rozumieć, że firma to organizacja, a nie ja. Nie będę drugim Tysonem ani Michaelem Jordanem – nie powinienem nim być. Inspiracji powinienem wtedy szukać w trenerach zespołów futbolowych, oddać przestrzeń innym, ich motywować, ich budować i rozwijać. Ale w 2014 r. było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

Jedyne co mi z tego czasu zostało, to nabyta odporność na kryzys. Im trudniej w biznesie, tym większą frustrację osiągam, ale przekuwam ją na jeszcze większe zaangażowanie w rozwój. Ostatni raz te pokłady energii odkryłem w sobie podczas lockdownu gospodarek w I kw. 2020 r.

Kiedy rekin staje się syty, nie czuje krwi w wodzie.

Inspiracje pojedynczych gwiazd sportów indywidualnych odciągają Cię od tego, jakich wartości oczekują od Ciebie ludzie, którzy będą w Twojej organizacji. Gdyby porównać firmę do drużyny sportowej, to twoje miejsce jest poza boiskiem – w roli trenera, a nie napastnika, który podczas meczu zdobywa dla drużyny kluczowe bramki.

Zamiast inspirować się sukcesami Tysona, Schumachera, albo Schwarzeneggera, poszukaj kim byli Phil Jackson i Scotty Bowman.

Do góry